Drukuj

Wynik nie jest najważniejszy - wywiad z Tomaszem Jędrzejko

19. 11. 21
Wpis dodał: Jerzy Zużałek(danielek2002)
Odsłony: 2365

TJDr Tomasz Jędrzejko z Wydziału Sztuki i Nauk o Edukacji UŚ kilka tygodni temu z powodzeniem starał się o uzyskanie stopnia doktora habilitowanego, a jako szczególne osiągnięcie artystyczne wskazał cykl prac Sacrum?, na który składają się m.in. graficzne ujęcia parametrów biometrycznych oraz mikrocykl Kolarz. Nieprzypadkowo – pracownik Instytutu Sztuk Plastycznych to były kolarz i triatlonista, obecnie zapalony biegacz, wielokrotny mistrz Polski pracowników naukowych w maratonie i półmaratonie. Ten rok przyniósł naszemu rozmówcy nie tylko sukces na niwie zawodowej, ale również na płaszczyźnie sportowej – we wrześniu ukończył bowiem Spartathlon, elitarny bieg na morderczym dystansie 246 kilometrów!

Paula Radcliffe, wybitna brytyjska biegaczka długodystansowa, powiedziała kiedyś, że podczas wielogodzinnego treningu rozmyśla o rzeczach, także tych najbardziej przyziemnych, na które niesportowiec musi znaleźć czas w innym momencie dnia.  A o czym myśli w trakcie treningu sportowiec artysta?

To prawda, że czasu treningowego jest bardzo dużo: w moim przypadku to 14–20 godzin tygodniowo. Rzeczywiście, jest to czas na myślenie o rzeczach, o których nie ma się czasu myśleć na co dzień. To czas podsumowań i analiz, ale także planowania. Wiele zależy od rodzaju treningu – całodniowy marszobieg w górach umożliwia przemyślenie naprawdę wielu spraw (śmiech).  Czasem, jednak muszę być skupiony wyłącznie na biegu: na tempie, technice, oddechu...  Wizualizuję sobie wtedy starty, a kodując te obrazy, utrwalam taktykę. Coraz bardziej doceniam psychologiczny aspekt przygotowań.

Dlaczego bieganie i dlaczego na takich dystansach? Pierwszą Pana sportową pasją było przecież kolarstwo.

Sport pojawił się w moim życiu za sprawą kolarstwa i nadal to ono jest moją największą miłością. Pierwszą sportową inspiracją była kariera Adama Fronia, mojego starszego kuzyna, który z sukcesami trenował właśnie kolarstwo. Ja również zapisałem się do klubu, by przez kilka lat ścigać się w młodzieżowym peletonie. Poznałem wielu znakomitych kolarzy, a jednym z moich rywali był wówczas Przemysław Niemiec (m.in.  szósty kolarz Giro d’Italia 2013 – przyp.  T.P.).  Przede wszystkim jednak narodziła się we mnie pasja. Stanąłem wtedy przed koniecznością wyboru: edukacja w liceum plastycznym w Bielsku-Białej czy sport?  Pierwsza opcja wiązała się z ogromem pracy, także tej pozalekcyjnej. Druga wymagała trudnego, fizycznego wysiłku i czasu na wyścigi oraz obozy sportowe.  Wiedziałem, że jeśli spróbuję połączyć szkołę z kolarstwem, nie będę ani dobrym plastykiem, ani dobrym sportowcem. I choć w tak młodym wieku musiałem wybierać pomiędzy dwiema pasjami, nigdy podjętej decyzji nie żałowałem – dzięki nauce w plastyku dostałem się na wymarzone studia w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, a w czasie studiów wróciłem do sportu. Nie od razu do biegania – najpierw była to wspinaczka skalna i wysokogórska, a biegać zacząłem wyłącznie dla poprawy kondycji.  I bieganie wygrało z górami.  W 2004 roku ukończyłem swój pierwszy maraton – warszawski. Rok później trenowałem już w Rudzkim Klubie Sportowym w Łodzi pod okiem Stanisława Jaszczaka u boku Adama Kszczota i Edyty Lewandowskiej. Trudno sobie wyobrazić lepsze wzorce do naśladowania. W 2009 roku wróciłem na rower, by dołączyć do projektu IM2010 i ukończyć zawody triatlonowe na dystansie Ironman.
Nauczyłem się nawet pływać, choć ta umiejętność nie jest moją mocną stroną (śmiech). Najmocniejsze pozostaje bieganie i temu chciałbym się poświęcić. Mam świadomość, że trwająca do dziś przygoda ze sportem rozpoczęła się (ponownie) dość późno. Zbyt późno, aby myśleć o zawodowej karierze, ale na tyle wcześnie, aby móc się tym nacieszyć. I choć nie zawsze wiodłem sportowy tryb życia, to ogromna siła pasji przetrwała.

W październiku 2017 roku zdobył Pan tytuł mistrza Polski pracowników naukowych w półmaratonie podczas PKO Silesia Marathon. Meta tamtego biegu umiejscowiona była na Stadionie Śląskim w Chorzowie, wówczas oddanym ponownie do użytku. Jak wspomina Pan finisz na tak legendarnym obiekcie?

Zdarza się, że ze względu na ogromne zmęczenie finiszu się nie pamięta. Metę na Śląskim pamiętam jednak doskonale.  To jeden z piękniejszych momentów, jakie przeżyłem podczas zawodów!  Imponujący obiekt, mnóstwo ludzi na trybunach, piękna pogodach, podium – chyba nic piękniejszego w amatorskim bieganiu nie mogło mnie spotkać!  No, może poza Spartathlonem (śmiech).

Który z maratonów albo biegów ogólnie uważa Pan za swój największy sukces?

Mam pewien problem z definicją tego słowa... Sukces nigdy nie był wyznacznikiem moich sportowych decyzji, myślę nawet, że to słowo do mnie nie pasuje.  Jeśli już miałbym go użyć, to w kontekście ukończonego we wrześniu Spartathlonu – biegu na dystansie 246 km z Aten do Sparty, do którego przygotowywałem się przez blisko 3 lata. Poza tym wiele biegów dobrze wspominam, zwłaszcza w pięknych miejscach, które przy okazji zwiedziłem: Paryż – tam ustanowiłem swój rekord życiowy w maratonie (2:45:49), Rzym, Barcelona... Coraz bardziej utwierdzam się jednak w przekonaniu, że wynik, choć bardzo istotny, nie jest najważniejszy. Najważniejsza stała się droga, a zwłaszcza ludzie, których na niej spotykam.

Mógłby Pan Doktor opowiedzieć coś więcej o Spartathlonie? Jak wygląda bieg na dystansie prawie 250 km? Kto może wziąć w nim udział?

Żeby wystartować w tym biegu, trzeba uzyskać kwalifikację – jedną z możliwości jest odpowiedni czas na dystansie 100 km – a to i tak daje tylko możliwość brania udziału w loterii. Organizatorzy wybierają 400 osób spośród kilku tysięcy chętnych z całego świata. Miałem szczęście, bo zostałem wylosowany za pierwszym razem. Zbigniew Malinowski, który 14 razy dotarł do mety Spartathlonu, powiedział mi przed startem, że to najtrudniejsze zawody na świecie.  Teraz już wiem, że miał rację (śmiech).  Nie spodziewałem się jednak aż tak ekstremalnych warunków: 30 stopni Celsjusza w cieniu, a pierwsza część trasy prowadzi po drodze ekspresowej przy otwartym ruchu samochodowym. Do tego wiele długich podbiegów po rozgrzanym asfalcie, bezsenna noc spędzona w górach, a po niej kolejny upalny dzień... Co kilka kilometrów checkpointy, w których trzeba było się zameldować w limicie czasowym. Pomimo wielu trudnych momentów, halucynacji, senności i bezsilności... doświadczyłem wielu nieznanych mi dotąd emocji i miałem okazję dotknąć własnych granic. Skutecznie je nawet przesunąłem, by dotrzeć na metę. A na finiszu w Sparcie biegła ze mną młodzież z polskiej szkoły w Atenach!  Na ulicach setki kibiców z całego świata. Tamtych emocji nie jestem w stanie opisać.  Ostatecznie ukończyłem zmagania na 121.  pozycji i bardzo chciałbym kiedyś tam wrócić.  
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w tym starcie i we mnie wierzyli, przede wszystkim mojej żonie, która pełniła funkcję supportu na całej trasie Spartathlonu, dbając o moje wyżywienie, a także o „stan umysłu” (śmiech).  Dziękuję mojemu wieloletniemu trenerowi Dariuszowi Sidorowi, który precyzyjnie wyznaczył plan przygotowań. Chcę także wspomnieć o akcji zainicjowanej przez Karolinę Fojcik-Pustelnik, która pracuje w sekretariacie dziekana mojego Wydziału w Cieszynie: zorganizowała grupę wsparcia na odległość.  Polegało to na tym, że ok. 30 osób biegało od 18.00 do północy, kiedy ja w tym czasie walczyłem na trasie Spartathlonu. Świadomość wsparcia tylu przyjaciół pomogła mi bardzo! Dziękuję.

Kilka tygodni temu Kenijczyk Eliude Kipchoge przebiegł maraton w czasie poniżej 2 godzin, choć wiązało się to z mnóstwem kontrowersji. Na jaki wynik jest Pan przygotowany? Albo jaki chciałby Pan osiągnąć?

Nie skupiam się już na maratonach, środek ciężkości przenoszę teraz na biegi ultra, czyli na dystansie powyżej 42 km. W moim wieku szybkość nieco spada, ale wytrzymałość niekoniecznie.  Sądzę, że życiówkę w maratonie mógłbym poprawić zaledwie o kilka minut i chyba nie jestem tym zainteresowany (śmiech). Ponieważ jednak byłem dobrze prowadzony jako zawodnik, mogę – o ile oczywiście zdrowie pozwoli – na dobrym poziomie powalczyć na dystansach ultra.  
Mam odważne, ale konkretne plany: stawiam sobie za cel osiąganie takich czasów, aby w perspektywie 3–5 lat zakwalifikować się do ultramaratońskiej reprezentacji Polski i rywalizować w biegach stukilometrowych oraz biegach 24-godzinnych. Zaczynam dopiero poznawać środowisko polskich ultramartończyków, ale wydaje mi się, że o kwalifikację do kadry będę rywalizował z co najmniej kilkunastoma biegaczami.

W podsumowaniu Pana dorobku opracowanym na potrzeby starań o habilitację napisał Pan, że sport to kwestia etyczna, a jednym z Pana idoli był Lance Armstrong. Jak zatem odebrał Pan jego wyznania w programie Oprah Winfrey w 2013 roku, kiedy przyznał się do wieloletniego stosowania środków dopingujących?

Uważam, że sport zawsze powinien być etyczny, powinien być fair play. Kiedy cała sytuacja wyszła na jaw, było to dla mnie bolesne i rozczarowujące. Armstrong był dla mnie ogromnym autorytetem, wzorcem do naśladowania, imponowała mi jego biografia, z której zawsze w pierwszej kolejności przywoływało się wygraną walkę z nowotworem. Najbardziej bolesna – zapewne nie tylko dla mnie – była skala tego procederu: inni zawodnicy, pracownicy ekipy Lance’a, jej dyrektor sportowy Johan Bruynel... Trudno było uwierzyć, że to naprawdę się stało i że było wykonane w tak bezczelny i wyrachowany sposób: przecież Armstrong i jego koledzy przyjmowali doping w autobusach, a za oknami stali kibice, którzy go uwielbiali, traktowali jak bóstwo, jeździli za nim po wyścigach...

Czy motywy sportowe zawsze przewijały się w Pana twórczości?

I tak, i nie.  W pełni świadomie wykorzystuję te motywy od 2017 roku: odnoszę się do konkretnych danych biometrycznych i biomedycznych, które staram się interpretować, używając języka geometrii. Wydaje mi się jednak, że już dużo wcześniej wykorzystywałem przeżycie towarzyszące mi podczas treningów czy zawodów, w tym także pewne doznania – nazwijmy je – metafizyczne, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Można by prześledzić tytuły wielu prac, kształtowanie się obrazu, koloru. Na poziomie podświadomości relacja sport – sztuka istniała dużo wcześniej.

Jak wygląda dzień maratończyka artysty?

To zależy, kiedy: w trakcie trwania roku akademickiego jestem bardzo skupiony na pracy dydaktycznej i naukowej, która pochłania niemal cały mój czas. Trenuję wtedy o różnych porach dnia, czasem nocy, a wszystko zależy od planu zajęć. Dzisiaj (środa) wykonałem poranny trzygodzinny trening (rower + bieganie), później pojechałem na dyżur do Cieszyna, teraz rozmawiamy (Katowice), a za chwilę prowadzę zajęcia ze studentami z kierunku dziennikarstwa na Wydziale Nauk Społecznych. Skończę o 20.15, a kiedy wrócę do domu (godzinę później), zapewne spędzę jeszcze jakiś czas w pracowni. Duża ilość zajęć sprawiła jednak, że nauczyłem się planować czas. Dzięki temu poniedziałki mam wolne od treningu, to czas na masaż i saunę (śmiech).

Słucha Pan muzyki podczas biegania? A jeśli tak, to co znajduje się na Pana playliście?

Na treningach nigdy nie biegam bez muzyki, ale na zawodach wolę ciszę i potrzebuję skupienia.  Muzyka stanowi dla mnie bardzo silny bodziec pobudzający, a czasem wprowadza w stan biegowego transu: ze względu na słowa, na brzmienie, na zawarte w niej emocje. Moja playlista zawiera setki bardzo zróżnicowanych utworów: od Vivaldiego przez Madonnę i jej płytę Confessions aż po System of a Down i zespół Rammstein.  Mimo ustawionej opcji losowości bardzo często trafia się utwór, którego w danej chwili chciałbym posłuchać! Nie wiem, jak to działa (śmiech).

W dzisiejszych czasach wszyscy nieustannie poszukują motywacji do realizacji swoich celów. Miłosz Brzeziński, bodaj najbardziej znany psycholog zajmujący się m.in. efektywnością osobistą i psychologią biznesu, lubi powtarzać, że motywacji nie można ufać, że jest ona zbyt kapryśna, by zapewnić nam sukces.  To będzie trochę coachingowe pytanie, ale jak Pan znajduje motywację, żeby wyjść na trening w zimny, deszczowy, listopadowy wieczór? Co może Pan poradzić wszystkim, którzy chcą coś robić, ale borykają się z brakiem motywacji?

To trochę banał, ale naprawdę kocham to, co robię: i sport, i sztukę, a także pracę ze studentami. Oczywiście zdarzają się trudne chwile, bo czasem wszystkiego jest za dużo, czasem jest ciemno i pada deszcz, czasem brakuje snu, a innym razem boli noga...  Staram się jednak nie szukać wymówek, a kiedy trenuję, to robię to na 100%, bez żadnej taryfy ulgowej! W moim przekonaniu sukces rozumiany jako realizacja celów jest kwestią decyzji (śmiech). Decyzji o wyjściu ze strefy komfortu.

Rozmawiał Tomasz Płosa
Gazeta Uniwersytecka UŚ – miesięcznik Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach